Był jednym z pierwszych z pomocą dla harcerzy w Suszku

Dodane: 2017-08-22

Wywiad z policjantem, który jako jeden z pierwszych dotarł do obozu harcerskiego w Suszku w nocy z 11 na 12.08.2017 po tragicznej nawałnicy. Sierż. Przemysław Borowicki służbę w policji pełni od 4 lat w Referacie Patrolowo-Interwencyjnym w Komendzie Powiatowej Policji w Chojnicach. Wówczas pełnił służbę wspólnie z sierż. sztab. Krzysztofem Olczakiem w ramach patrolu interwencyjnego w godz. 22.00 - 6.00.

Wywiad i nagranie video pochodzi ze strony KPP w Chojnicach. 

- Czy mógłbyś opowiedzieć nam o służbie w tę tragiczną piątkową noc?

- Przed godz. 23 usłyszałem przez radiostację, iż skierowany do miejscowości Suszek patrol policji nie może dostać się na miejsce zdarzenia z powodu powalonych drzew na drodze. Skontaktowałem się z policjantami z tego patrolu i zaproponowałem, że mogę się udać na miejsce od strony Silna, gdyż znam te tereny. Zdawałem sobie sprawę, że przedarcie się przez gęsty las od DK22 będzie znacznie dłużej trwało, niż dotarcie do obozowiska w pobliżu Suszka od strony Silna, gdzie jest zdecydowanie mniej terenów leśnych. Ponadto mieliśmy na wyposażeniu pojazd służbowy marki Skoda Yeti z napędem na cztery koła. Za zgodą dyżurnego pojechaliśmy przez Silno, Gockowice, Nicponię i dotarliśmy do miejscowości Lotyń. Po drodze usuwaliśmy tarasujące drogę gałęzie, elementy zwalonych dachów, powalone mniejsze drzewa, a większe omijaliśmy jadąc przez pola. Skontaktowałem się z moim kuzynem mieszkającym w Lotyniu, który najlepiej zna te tereny i dodatkowo świetnie się orientował, gdzie znajduje się obóz harcerski. W tym czasie we wsi gromadzili się już mieszkańcy z piłami motorowymi, którzy chcieli pomóc w ewakuacji dzieci z obozu. Zorganizowałem tę grupę i wspólnie z mieszkańcami Lotynia i Nowej Cerkwi ruszyliśmy w kierunku obozu harcerskiego w Suszku. Miało tam przebywać około 150 harcerzy w wieku szkolnym. Wiedzieliśmy jedynie, że są pośród nich osoby ranne i zabite. Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. Łączność była w tym czasie całkowicie zerwana. Przez kilka kilometrów jechaliśmy w szyku za spychoładowarką tzw. fadromą oraz pick-upem, które należały do jednego z mieszkańców Nowej Cerkwi. Z komentarzy na radiostacji słyszałem, że równolegle straż pożarna stara się dotrzeć do Suszka od strony berlinki. Po pokonaniu kilku kilometrów dotarliśmy do niemal całkowicie powalonego lasu. Wtedy pracę rozpoczęli pilarze z okolicznych wsi, za nimi fadroma spychała największe kłody, a my z kolegą z patrolu na zmianę odrzucaliśmy drobniejsze kłody i gałęzie, aby udrożnić przejazd dla samochodów ratunkowych. Jako, że drzew była wręcz niewyobrażalna ilość, cała akcja trwała kilka godzin. Jedyne, co nam dodawało sił, to była myśl o rannych i przerażonych dzieciach uwięzionych w środku lasu, którym trzeba jak najszybciej pomóc.

- Kiedy ostatecznie udało się Wam dotrzeć na miejsce?

- W pewnym momencie, mniej więcej kilkaset metrów przed samym obozem, podjęliśmy decyzję, żeby nie czekać na udrożnienie drogi przez pilarzy. W tym czasie przez utorowaną przez nas drogę dotarł strażak z chojnickiej komendy samochodem terenowym. Ruszył z nami pieszo przez powalone drzewa.

- Co zastaliście na miejscu?

- Po kilkunastu minutach drogi zauważyliśmy namioty przygniecione drzewami, a dookoła nich nie było nikogo. Zacząłem nawoływać „harcerze!!”, jednak co najbardziej zapamiętałem, to głucha cisza. Nikt się nie odzywał. Dobiegliśmy do jeziora, gdzie zauważyłem, że płynie w naszym kierunku łódka. Okazało się, że to strażacy, których nakierowałem światłem latarki w trybie SOS na kierunek obozu. 

- Gdzie w tym czasie byli harcerze?

- Okazało się, że tuż przy nas. Zgrupowali się w odległości kilkudziesięciu metrów od obozu w „młodniaku”. Prawdopodobnie na skutek szoku początkowo się do nas nie odzywali. Dzieci były bardzo wystraszone, zziębnięte i przemoczone. Większość z nich była w samej bieliźnie, część z nich nie miała butów ani skarpet. Grupa była jednak bardzo zorganizowana. Była tam osoba, która miała strój ratownika medycznego. To był ktoś z obozu. Zdziwiło mnie, że w takich dramatycznych okolicznościach osoby dowodzące w obozie potrafiły tak skutecznie przeprowadzić akcję ratunkową na miejscu. Ranni byli opatrzeni i pogrupowani wg. skali obrażeń.

- Jakie były Wasze dalsze czynności?

- Pierwsze co mi przyszło do głowy, to zdjęcie kurtki i owinięcie nią przemoczonej 13-letniej dziewczynki o imieniu Gabrysia. Dodawaliśmy dzieciom otuchy i uspokajaliśmy je. Następnie zasugerowałem strażakom, że zanim dotrą służby medyczne, które jak się okazało dotarły na długo później, a i tak utknęły w Lotyniu, aby wyselekcjonowali osoby, które będę mógł bezpiecznie przetransportować do szpitala naszym radiowozem. Za mną jechał terenowy samochód strażacki, który przewoził ciężko ranną osobę na desce ratunkowej. Kierujący nim strażak był spoza powiatu chojnickiego i całkowicie nie znał drogi, więc musieliśmy go pilotować. Mój kolega z patrolu sierż. sztab. Krzysztof Olczak w tym czasie został na miejscu w obozie, gdzie prowadził czynności wraz z innymi służbami ratowniczymi.

- Czy chciałbyś dodać coś na koniec naszej rozmowy?

- Przede wszystkim jestem pełen podziwu dla osób, które brały udział w tej dramatycznej akcji ratowniczej. W szczególności chylę czoła mieszkańcom wsi Lotyń i Nowa Cerkiew, pilarzom pracującym przez wiele godzin własnym sprzętem, panu Jerzemu Łangowskiemu z Nowej Cerkwi, który udostępnił swój prywatny ciężki sprzęt budowlany, Marcinowi Borowickiemu, dzięki któremu udało nam się dotrzeć najkrótszą i najszybszą drogą do obozowiska, a także dowódcom obozu harcerskiego za ich sprawne działanie, które bez wątpienia znacznie ograniczyło liczbę ofiar. Uważam, że taka solidarna postawa wszystkich, nie tylko służb ratowniczych, pomaga przezwyciężać nawet największe katastrofy.

Tagi: