Akcja książkowego horroru toczy się w międzywojennych Chojnicach

Dodane: 2021-01-05

Politolog Marcin Wałdoch niedawno zrecenzował książkę Wojciecha Chamiera-Gliszczyńskiego "Portrecista psów". Akcję tego horroru mieszkaniec Słupska umieścił w międzywojennych Chojnicach.

"Niewiele jest książek na ogólnopolskim rynku, w których byłyby podejmowane wątki związane z moim rodzinnym miastem – Chojnicami. Jedną z nowości wydawniczych, której akcja toczy się w grodzie tura jest "Portrecista psów" Wojciecha Chamiera-Gliszczyńskiego.

Jeśli macie ochotę na przygodę oczami seryjnej morderczyni, perspektywę nihilizmu, nieoczekiwane i ciągłe zwroty akcji, to musicie sięgnąć po książkę Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego. To nie jest książka dla dzieci, ani dla osób niestabilnych psychicznie. Będąc wydawcą rozważałbym czy tę książkę powinno się wydać. W mojej oficynie, jeślibym taką posiadał, ta książka nie wyszłaby drukiem. Nie jest to kwestia chęci cenzurowania czegokolwiek, ale raczej osobistej niechęci do brutalności, która przelewa się przez czcionkę na stronnicach tej powieści. Niekiedy miałem wrażenie, że czytam akta sądowe ze spraw o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem.

Miałem dylemat próbując napisać recenzję – jaka ta recenzja powinna być? I nadal nie wiem. Historia przedstawiona na kartach wpada w pamięć, ale jest obrazem, który chce się mimowolnie wypchnąć ze świadomości. Książkę czytałem etapami, choć jest to pozycja niewielka. Miejscami jest bardzo wciągająca, dla mnie przede wszystkim tam, gdzie pojawiają się wątki chojnickie, czasami jednak wlecze się długimi pasażami, które stają się jakby pobocznymi, nic nie znaczącymi opowieściami, mającymi tworzyć chyba tło całości. Autor podjął się także próby rozważań filozoficznych na kartach swego dzieła, i to nie każdy lekko przyjmie. Tym bardziej, że powstaje od razu pytanie, na ile szewc, kobieta o niskiej pozycji społecznej, czy syn fotografa lub zwyczajny złodziej, byliby w stanie deliberować o znaczeniu przeróżnych nurtów myślowych, wpływie Kościoła katolickiego na życie i naturę człowieka czy wręcz o zagadnieniach epistemologii i ontologii. Może nie jest to słabość książki, ale inaczej się czyta Umberto Eco, który bardzo sprawnie prowadzi czytelnika np. w Wahadle Foucaulta poprzez meandry różnych filozofii i arcana tajnych bractw, stowarzyszeń i ruchów, a inaczej się czyta Wojciecha Chamier-Gliszczyńskiego, który starał się w swoją historię wpleść głębię, która jednak odpada od całej historii, niczym źle dokręcone wieczko od słoika.

Jeśli chodzi zaś o scenerię powieści i jej czas, to niewiele znajduje się rzeczywiście tego, co znaleźć by się mogło o czasach międzywojennych lub o samych Chojnicach, jest to jednak kwestia drugorzędna, więcej bowiem powieść ta wije się wokół kwestii ludzkiej natury, aniżeli wokół chojnickich zakamarków, okresu II RP. Choć uważny czytelnik, szczególnie z Chojnic i okolic, natknie się w książce na wiele znanych nazwisk z historii miasta, i to wzbudza we mnie pewien…dysonans. Przypisanie bowiem znanym i uznanym rodom chojnickim, w dużej mierze pochodzenia niemieckiego, i choćby z literackiej stopy, rodowodu zbrodniczego, może zostać uznane za nadużycie, bo skoro nazwiska te nie są przypadkowe, a nie są, bo potrafię je przypisać do poszczególnych rodzin chojnickich z kart historii, to rodzi się pytanie – dlaczego te nazwiska, a nie inne, stają się synonimami zepsucia? Są też w tej książce kwestie, które odczytuję jako relatywizm – i zapewne o to Autorowi chodziło, aby być może ukazać relatywizm w całej krasie, wraz z ogólnym przesłaniem o bezsensie.

W tej powieści nie pasuje mi też język oraz stan wiedzy, którą posiadają bohaterowie w stosunku do faktycznego jej stanu w czasach, w których zostali osadzeni. Zdaje mi się, ale nie jestem tego pewien, że książkę taką powinno się poddać dwóm – trzem recenzjom przed wydaniem, żeby sprawdzić, czy jest historyczna (w sensie odwołań do stanu wiedzy, faktów, itd.) czy zupełnie ahistoryczna. W tej pozycji jest tak, że nie mam pewności, czy całość jest historycznie poprawna, czy jednak jest to powieść zupełnie ahistoryczna poprzez odwołania. Niemniej i tak widać ogrom pracy Autora i warto poświęcić tej pozycji swój czas. Jednak zanim ktoś sięgnie po tę książkę, powinien naprawdę dobrze rozeznać swoje potrzeby intelektualne, bo dla niektórych obcowanie z "Portrecistą psów" może być jak przypadkowe wdepnięcie na kaktusa. Według mnie to nie jest powieść historyczna, a raczej fikcja dotykająca faktografii przez mgłę.

O fragmentach dotyczących kanibalizmu, napiszę tylko tyle, że trzeba mieć nie lada wyobraźnię, żeby sprowadzić ludzkie serce do poziomu wigilijnego karpia.

Zastanawia mnie też, czy Autor wierzy w to co zawarł w swej książce, w główne credo, wskazujące jednak na mizerną i zdeprawowaną cząstkę natury człowieka, jako zawsze górujących nad poczciwymi odruchami serca. Widzę potencjał w Autorze, ale myślę, że w przyszłości napisze jeszcze wiele lepszych książek, niż "Portrecista psów". A może po prostu ja tej książki nie zrozumiałem i za kilka lat sięgnę do niej ponownie?" Marcin Wałdoch

Ilustracja do artykułu jest fragmentem okładki umieszczonej na stronie Wydawnictwa Czarne.

Tagi: